Zygmunt Machwitz
Filmoznawca, historyk kina, publicysta. W 1961 r. ukończył studia polonistyczne i filmoznawcze na Uniwersytecie Łódzkim. W latach 70. kierował Działem Kultury Filmowej w Łódzkim Domu Kultury. Od 1976 roku pracuje jako wykładowca historii filmu w Państwowej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. W latach 1979 – 1993 pełnił funkcję sekretarza generalnego Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Publikował prace krytyczne, naukowe, popularyzatorskie oraz metodyczne w następujących czasopismach: „Dialog”, „Kino”, „Ekran”, „Harcerstwo”, „Odgłosy”.
Anna Michalska (Muzeum Kinematografii w Łodzi): Kiedy zaczął Pan chodzić do kina?
Zygmunt Machwitz: Od dziecka interesowałem się kinem. Kino mnie fascynowało. Starałem się oglądać zawsze i wszystko. Od dziecka, od pierwszego numeru, czytałem magazyn „Film”. Pierwszy raz w kinie byłem w połowie lat 40., w końcowej fazie wojny. Z czasu tuż po wojnie pamiętam barwną baśń radziecką „Czarodziejski kwiat”, fascynację „Tarzanem”, burleską z Flipem i Flapem.
Pochodzę z Kresów Wschodnich i los przerzucał moją rodzinę z miejsca na miejsce, odbywałem więc wędrówkę po kinach, od Białegostoku, przez Kętrzyn, Przemyśl, Lublin po Łódź, w której mieszkam od 1958 roku.
W okresie liceum regularnie chodziłem do kina. To był okres stalinowski, nie wszystko do nas docierało. Dominowały filmy radzieckie i z krajów socjalistycznych, zachodnie tytuły pojawiały się niezwykle rzadko. Puszczano włoski neorealizm jako kierunek krytyczny wobec kapitalizmu, było trochę kina francuskiego, rzadziej filmy angielskie. W tym czasie duże wrażenie na mnie zrobił „Hamlet” Laurence’a Oliviera, wtedy weszły na ekrany „Nędznicy” według Wiktora Hugo, „Czerwone i czarne” według Stendhala, „Świat się śmieje”, „Wołga, Wołga” Grigorija Aleksandrowa, „Celuloza” Jerzego Kawalerowicza i „Miasto nieujarzmione” Jerzego Zarzyckiego. Pamiętam duński obraz pod tytułem „Ditta”, w którym spore wrażenie zrobiły na mnie rewelacyjne wówczas sceny z nagą piękną dziewczyną.
AM: Miał Pan ulubione gwiazdy filmowe z tego okresu? Twórców, na których film chodził Pan w ciemno?
ZM: Te fascynacje raczej zrodziły się później, po 1956 roku, gdy było więcej dobrych filmów. Podobały mi się Gina Lollobrigida i Claudia Cardinale, też Bardotka. Bardzo lubiłem również polskie gwiazdy: Lucynę Winnicką, Ewę Krzyżewską, Urszulę Modrzyńską.
Zawsze bardzo ceniłem i lubiłem Ingmara Bergmana, Federico Felliniego, Wojciecha Jerzego Hasa, Andrzeja Wajdę, Andrieja Tarkowskiego. To postaci, które były obiektem fascynacji mojego pokolenia.
AM: Studiował Pan u prof. Bolesława Lewickiego.
ZM: Początkowo studiowałem polonistykę w Lublinie. Trwało to 2 lata. Potem ze względu na filmowe zainteresowania przeniosłem się do Łodzi, która wówczas bardzo kojarzyła się z filmem, też na polonistykę. Trafiłem do Zakładu Wiedzy o Filmie profesora Bolesława Lewickiego. Profesor był niezwykle żywy intelektualnie, skory do analiz. Urządzał nam projekcje w szkole filmowej. Pokazywał tam głównie klasykę, filmy nieme, kino francuskie, niemieckie, włoskie, czasem dawne filmy polskie. Męczył nas jednym tytułem, który potrafił wyświetlić kilkakrotnie. „Piękność nocy” René Claira powtórzył ze 3 razy. Prawie nauczyliśmy się filmu na pamięć, potem go oczywiście analizowaliśmy. Zakład wówczas był przede wszystkim dobrym studium teorii filmu i analityki filmowej.
AM: Jeszcze na studiach zaczął Pan działać w DKF-ach.
ZM: Skorzystałem ogromnie dużo z dyskusyjnych klubów filmowych. Tam obejrzałem wielką ilość filmów, w tym mnóstwo klasyki. DKF-y były wtedy bardzo dobrą szkołę filmu i krytyki filmowej. Pojawiali się tam znakomici ludzie, tacy jak Jerzy Toeplitz, Aleksander Jackiewicz, Jerzy Płażewski. Były liczne monograficzne seminaria. Dowiedziałem się o DKF-ach, kiedy poszedłem na studia. Najpierw chodziłem do DKF-u w Lublinie, potem w Łodzi – do studenckiego „DKF-u Międzyuczelnianego” i „DKF-u ŁDK”. Wówczas w Łodzi było kilkanaście DKF-ów. Pierwsze prelekcje wygłaszałem pod koniec studiów w DKF-ie studenckim. Od lat 60. współpracowałem długo z kilkoma klubami („DKFem Międzyuczelnianym”, DKFem ŁDK”, „Energetyk”, „Elta”, DKFem Politechniki Łódzkiej „Sami swoi”, także studenci z WAM-u mnie zapraszali).
Bardzo dużo działałem w DKF-ach, właściwie przez całe życie. W kilku zajmowałem się sprawami programowymi. Prelekcji wygłosiłem chyba kilkaset lub więcej.
AM: Równocześnie zaczął Pan z powodzeniem uprawiać krytykę filmową.
ZM: Tak, zaraz po studiach. W latach 60. próbowałem się nawet utrzymać z pisania. Współpracowałem z „Ekranem”, „Odgłosami”, „Filmowym Serwisem Prasowym”, miałem też swoją stałą rubrykę w miesięczniku „Harcerstwo”. Ale utrzymać się z tego nie dało. Musiałem się podjąć pracy etatowej. Oczywiście z pisania nigdy nie zrezygnowałem. Skupiłem się na eseistyce i opracowaniach analitycznych. Z późniejszych lat szczególnie sobie cenię studia pisane do książek Muzeum Kinematografii, współpracę z „Tyglem Kultury” i warszawską Akademią Filmową DKF-u „Kwant” – przeznaczoną dla studentów stołecznych uczelni, do której napisałem ponad 200 opracowań filmów z całej historii kina, prawdziwą książkę internetową umieszczoną na stronie www.akademiafilmowa.pl. Wróćmy do dawnych lat. Po przygodzie z dziennikarstwem, z pozycji „wolnego strzelca”, zacząłem zajmować się animacją kultury, rozpocząłem pracę w młodzieżowych domach kultury, prowadząc zajęcia filmowe, w tym DKF-y. Z tych domów kultury zrezygnowałem w latach 70. i przeszedłem do Łódzkiego Domu Kultury. Tam kierowałem Działem Kultury Filmowej. Przekształciliśmy wówczas „Kino ŁDK” w kino studyjne. Prowadziło ono żywą działalność, założyliśmy w nim filię warszawskiego „Iluzjonu”. Prowadziliśmy też Małą Akademię Filmową, działalność edukacyjną i wydawniczą. Organizowaliśmy liczne spotkania autorskie, robiliśmy sesje, np. konfrontację awangardy amerykańskiej i ciekawej wtedy węgierskiej awangardy z filmami Warsztatu Formy Filmowej. Na wiele lat przed „Camerimage” zrobiliśmy pierwsze w Polsce seminarium operatorskie. W 1976 roku nasz dział dostał przyznaną po raz pierwszy nagrodę „Kina” za upowszechnianie kultury filmowej.
AM: Rok 1976 był wyjątkowy jeszcze z innego powodu.
ZM: W tym roku dostałem propozycję pracy w szkole filmowej. Zostawiłem ŁDK i zacząłem pracować w szkole. Początkowo przez kilka lat prowadziłem kino szkolne, organizowałem spotkania z twórcami, przeglądy. Nawiązałem kontakty z ambasadami Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec, Brytyjskim Instytutem Filmowym, dzięki czemu pokazywałem mnóstwo filmów nieobecnych na ekranach naszych kin. W owych nazbyt siermiężnych czasach było to właściwie najbardziej atrakcyjne kino w Polsce. Szkołę często oblegały tłumy ludzi pragnących wejść na unikatowe pokazy. Potem zająłem się dydaktyką i do dziś wykładam historię filmu, a od kilku lat prowadzę też zajęcia komparatystyczne z zakresu relacji literatura – film.
Szkoła mi dała bardzo dużo. Trudno by było to przecenić. Znalazłem się w środku środowiska filmowego. Otwarły się przede mną codzienne kontakty z mistrzami polskiego filmu, z kolegami uprawiającymi różne zawody twórcze. A działalność dydaktyczną i kontakty z młodzieżą zawsze lubiłem i ceniłem. Przez te wszystkie lata pracy w szkole czułem się tak, jakbym się stale kształcił a jednocześnie dawał z siebie, ze swojej wiedzy, najwięcej i najbardziej bezpośrednio. Szkołę i pracę w niej można rzeczywiście kochać i mnie to spotkało.
AM: W latach 1979 – 1993 pełnił Pan funkcję sekretarza generalnego Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych.
ZM: Sprawy kultury filmowej kusiły mnie zawsze, gdzieś tkwił we mnie temperament animatora. Byłem w Radzie PF DKF, przez 14 lat pełniłem funkcję sekretarza generalnego PF DKF. To była praca etatowa i do mnie należało kierowanie federacją. W strukturze rady był jeszcze przewodniczący. Ale ten tytuł był honorowy i zwyczajowo przewodniczącymi byli filmowcy. Współpracowałem m.in. z Andrzejem Wajdą (moim pierwszym przewodniczącym), także Wojciechem Marczewskim, Andrzejem Trzosem-Rastawieckim, Januszem Zaorskim i Edwardem Żebrowskim.
Prowadzenie federacji to był czas wielkiej przygody; nieustannych kontaktów z ciekawymi ludźmi, filmowymi pasjonatami z różnych środowisk, obecności na wielu seminariach i przeglądach. W federacji działaliśmy z rozmachem – organizowaliśmy ogólnopolskie seminaria prezentując kinematografie z różnych krajów Europy i świata, wydawaliśmy miesięcznik „Film na Świecie”. Byłem wówczas młody i pełen pasji i los pozwolił mi ją realizować.
AM: Czy nie kusiła Pana realizacja filmów?
ZM: Gdzieś podskórnie takie pragnienie we mnie drzemało, ale zabrakło mi czasu i wytrwałości. Po polonistyce myślałem nawet o studiowaniu w szkole filmowej reżyserii, ale nie mógłbym wtedy bez pracy się utrzymać. Z konieczności zrezygnowałem.
AM: Jak Pan wspomina łódzkie kina powojenne? Gdzie warto się było pokazywać, a gdzie oglądało się filmy?
ZM: Najbardziej reprezentacyjnym kinem był zawsze „Bałtyk”. Był wielki i elegancki. Tam odbywały się szczególne wydarzenia, premiery, filmowe konfrontacje. Właśnie podczas konfrontacji pierwszy raz widziałem, jak publiczność wdarła się do kina. To był pokaz „Mechanicznej pomarańczy”, która już wtedy miała status dzieła kultowego, a jednocześnie cenzura nie wpuściła jej na nasze ekrany. Przed „Bałtykiem” przez cały dzień gromadziła się publiczność, która nie mogła wejść na projekcje. Biletów oczywiście dawno nie było. Na ostatnim seansie zdesperowani wyłamali zamek i otworzyli boczne drzwi (wyjściowe) do sali. Tamtędy weszła przynajmniej setka dodatkowych widzów. Ci ludzie stali gęsto, jeden przy drugim. Seans – po konsultacjach (z milicją lub partią) – odbył się z udziałem „włamywaczy”.
Też w czasie konfrontacji przekonaliśmy się z żoną, jak drastycznie działała cenzura. Moja żona chodziła do kina rano, ja popołudniu. Zawsze wieczorem rozmawialiśmy o filmach. I po projekcji „Seksmisji” Juliusza Machulskiego okazało się, że oglądaliśmy inny film. Otóż na końcu pada kwestia: „Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja.” – to zdanie bardzo się nie spodobało cenzorom. Poranna publiczność obejrzała film w całości, popołudniowa – już po ingerencji cenzorów z nożyczkami, w tym samym czasie w całej Polsce.
Wszyscy lubili kino „Polonia”, które miało jeszcze wtedy teatralny wystrój, były w nim loże i balkony. Moi młodsi koledzy – licealiści uwielbiali loże, tam mogli się ukryć z dziewczynami. Ja preferowałem balkon z widokiem na odległy ekran i całą widownię.
Bardzo przez widzów cenione było – wspominane już – „Kino ŁDK”, oczywiście ze względu na program i liczne imprezy, ale też za swoisty klimat i wygodę. Było to jedyne kino z szatnią i kawiarnią. Świetne miejsce do oglądania i towarzyskich spotkań.
Popularne były „Młoda Gwardia” i „Włókniarz”. Chodziło się na ul. Tuwima do kina „Wisła”, w którym zostało coś z wytwornej atmosfery przedwojennego kina łódzkich rzemieślników, dodatkowo miało – co rzadkie – eleganckie wejście po schodach. Były jeszcze garnizonowe kino „Oka”, „Adria” – na ul. Piotrkowskiej przy dawnej Głównej, „Studio” na „Lumumbowie”.
Z kinem „Gdynia” vis-à-vis „Wisły” wiąże się sporo anegdot. To było kina „zapachowe”. W latach 60. w czasie ostrej zimy, kino było dogrzewane piecykiem. Wydobywał się z niego brzydki zapach. Przed każdym seansem wychodziła pani z obsługi z „gruszką” i wodą kolońską opryskiwała salę. Stąd kino zapachowe. Chyba w latach 70. „Gdynia” była kinem non-stop, to znaczy że wciąż pokazywano ten sam film. W mrozy młodzież kupowała jeden bilet i siedziała na kilku seansach z rzędu. To było też ulubione kino wagarowiczów – tanie i dostępne o każdej porze.
Chodziło się często do „Stylowego”, które było dobrze prowadzonym kinem studyjnym. Właściwie to kino studyjne wędrowało. Najpierw było w „Adrii” (gdzie zostało założone w 1959 roku jako pierwsze w Polsce kino studyjne), potem w „Gdyni”, w której często brakowało miejsc na pokazach i sesjach, wreszcie w najobszerniejszym „Stylowym”. Założycielem i znakomitym organizatorem kina studyjnego – od „Adrii” po „Stylowy” – był Janusz Bujacz. Tym samym idea kina studyjnego – kina z dobrym artystycznym repertuarem – i pierwsze doświadczenia pojawiły się w Łodzi. Znalazło to również swoje odbicie w czasie, gdy przy Naczelnym Zarządzie Kinematografii powołano Krajową Radę Kin Studyjnych – popularną KraKSę – a jej przewodniczącym został łodzianin prof. Bolesław Lewicki, sekretarzem też łodzianin Tadeusz Paliński.
W Łodzi było sporo kin, ale słabo w nie inwestowano. Z nowych kin w PRL-u powstały „Iwanowo” i kino „Stoki”. 90 % kin to były placówki państwowe należące do Miejskiego Zarządu Kin. Prywatnych sal nie było w ogóle. Kina trwały do lat 80. włącznie.
AM: Jak przebiegał proces upadku kin i odbudowa rynku?
ZM: W latach 80., zwłaszcza pod koniec, część kin upadła. Rozwinęła się telewizja, pojawił się boom kasetowy, kina straciły na popularności. Znikanie kin na dużą skalę zaczęło się w okresie prywatyzacji – część obiektów sprzedano na sklepy, część budynków stała pusta, część usiłowali bardziej obrotni ludzie utrzymać, ale tylko nielicznym to się udawało. Zdecydowana większość kin zniknęła w okresie pierwszych kilkunastu lat po transformacji. Już w pierwszej połowie lat 90. podjęto ważkie decyzje, dotyczące prywatyzacji kin (można je było wydzierżawić lub kupić) i zlikwidowano Miejskie Zarządy Kin. Wtedy też pojawiła się prywatna dystrybucja filmowa.
Rynek kinowy był już zupełnie inny. Nastąpił upadek wolnostojących kin, które dobiły – poza nielicznymi – szybko powstające multipleksy. Ale mówimy o sprawach już historycznych. Trzeba koniecznie też wspomnieć o prawdziwie kultowych kinach studyjnych bliższych już dnia dzisiejszego. Myślę o „Cytrynie” przy ul. Zachodniej, którą pomimo kryzysu kin, pięknie przez lata prowadził Zbigniew Sieńczewski. To było kino z klimatem, przytulne, oblepione plakatami i uwielbiane przez młodzież, głównie licealistów którzy potem, już jako studenci szkoły filmowej, wielokrotnie mi o nim opowiadali.
Myślę też o kinie „Charlie”, założonym przez Sławomira Fijałkowskiego i prowadzonym przez niego od 20 lat. To kino w skromnych pomieszczeniach, w których wygospodarowano 3 sale, jest od lat właściwie prywatnym, programowanym przez pasjonatów, centrum kultury filmowej. Zawsze ze znakomitym repertuarem, przeważnie z dużą widownią, zawsze z ciekawymi wydarzeniami. No i z Forum Kina Europejskiego „Cinergia”, sądzę, że jednym z najciekawszych festiwali filmowych w kraju.
AM: Kilka lat temu w kinie dokonała się rewolucja cyfrowa. Co Pan o niej sądzi?
ZM: Wszystko się zminiaturyzowało, łatwy jest transport. Na pewno to niezwykle ułatwia pracę. Wydaje mi się jednak, że kino stało niegdyś na wypracowywaniu, wysmakowaniu obrazu. Teraz się wszystko robi jednym standardem i nie światło, praca operatora są ważne, a postprodukcja. Efekty są różne. Króluje standard.
AM: Czym dla Pana jest kino?
ZM: Światem, w którym lubię przebywać. Miejscem dużych przeżyć, wielką radością i przyjemnością. W wielu przypadkach przedmiotem fascynacji, ulubioną sztuką i ulubionym sposobem spędzania czasu.