"Tu jest kino! Kina w łódzkim zapraszają"

Strona główna

Mieczysław Kuźmicki
Urodził się 25 marca 1948 r. Filmoznawca i muzealnik, historyk kina, publicysta.
W 1972 r. ukończył na Uniwersytecie Łódzkim polonistykę ze specjalizacją filmoznawczą. Po studiach pracował w Miejskim Zarządzie Kin w Łodzi jako kierownik kin: „Świt”, „Studio” i „Halka”. Od 1975 r. w nowopowstałym Muzeum Historii Miasta Łodzi współtworzył Dział Kultury Filmowej, który w 1986 r. wyemancypował się w autonomiczne Muzeum Kinematografii. W 1986 r. został jego wicedyrektorem, a od 2000 r. jest dyrektorem muzeum. Jest członkiem Polskiej Akademii Filmowej, Stowarzyszenia Historyków Sztuki, autorem kilkudziesięciu artykułów i rozpraw. Odznaczony min. Krzyżem Kawalerskim OOP, Medalem Zasłużony Kulturze „Gloria artis”, Nagrodą Miasta Łodzi.

Anna Michalska (Muzeum Kinematografii w Łodzi): Łódzkie kina – jakie były?

Mieczysław Kuźmicki: Do Łodzi przyjechałem w 1967 roku, miałem wtedy 19 lat. Najczęściej odwiedzałem dwa kina: „Adrię” i „Stylowy”. Były to obiekty dość niskiej kategorii, pewnie II i III, niezbyt dobrze dziś pamiętam. Dla mnie najważniejsze były te, do których były tanie bilety i pokazywano w nich dobre filmy. Kina studyjne, bo w nich był najlepszy repertuar. Cena także miała znaczenie: w przypadku tańszych biletów zamiast jednego filmu można było obejrzeć 2 lub 3.

Wtedy były cztery kategorie kin: O – to kina premierowe, do nich należały „Bałtyk”, „Polonia”, „Włókniarz”, „Wolność”, „Wisła”; I, II i III kategorii. Różniły je ceny i repertuar, premierowe filmy później docierały do kin niższej kategorii.

Pamiętam też częste czekanie na seans, aż zbierze się jakieś minimum widzów, żeby seans mógł się odbyć. Zdaje się, że żadne przepisy nie regulowały tej kwestii – kierownictwo kin samo decydowało, ilu widzów musi chcieć obejrzeć seans, najczęściej musiało nas być co najmniej 5.

AM: Jakiego repertuaru Pan szukał?

MK: Miałem nawyk oglądania wszystkich polskich filmów, wchodzących na ekrany. To było moje „założenie ideowe” jeszcze z czasów szkoły średniej. W ciągu roku to było 20 – 25 tytułów, przy czym niektóre filmy oglądałem po kilka razy.

W kinie byłem raz dziennie, taka wychodziła mi średnia roczna. Zdarzało się, że w ciągu dnia oglądałem 3 filmy, na ogół różne. Później – jak już zacząłem pracować w kinie – filmy oglądałem rzadziej.

AM: Filmowe olśnienia?

MK: Zdarzały się. Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt razy – kiedy wychodziłem z kina chory, podekscytowany, podminowany. Kilkanaście razy oglądałem „Osiem i pół” Felliniego, po kilka razy niektóre filmy japońskie: „Straż przyboczną” Kurosawy, „Harakiri” Kobayashiego, bardzo też lubiłem radzieckiego „Hamleta” w reż. Kozincewa ze Smoktunowskim w roli tytułowej. Nawiasem mówiąc wiele lat później Innokientij Smoktunowski był gościem Muzeum Kinematografii i miałem okazję osobiście podziękować mu za tę i inne jego role. Po kilkakroć oglądałem „Matkę Joannę od Aniołów”, „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Salto”. Mogę je oglądać zawsze. Także „Jak daleko stąd, jak blisko” Konwickiego, „Personę” i „Siódmą pieczęć” Bergmana. Filmy radzieckie, których było zawsze dużo w repertuarach wszystkich kin, niosły również artystyczne zauroczenia. Wspomniałem o „Hamlecie”, ale przecież w ciągu roku było co najmniej kilkanaście wybitnych filmów. Dzięki filmom rosyjskim bardzo podciągnąłem się w języku. Filmy były z napisami, więc czytanie polskich tłumaczeń pozwalało pamiętać wiele kwestii. „Popioły” oglądałem co najmniej 12 razy (kiedyś liczyłem!), obie części, 5 godzin projekcji! A przecież był to czas, kiedy mogłem przeczytać książkę, uwieść kobietę, upić się, posłuchać ptaków w parku – ale wydawało mi się to mniej ważne, wolałem iść do kina na film, zwłaszcza ten, który znam i wiem, że mi się podoba.

AM: Proszę opowiedzieć o pracy w kinie w latach 70.

MK: W 1972 roku zacząłem pracować w kinie „Świt” jako zastępca kierownika. W sumie pracowałem przez 3 lata w różnych kinach: w „Świcie, kinie „Studio” na osiedlu studenckim (tylko na czas wakacji) i w „Halce”, gdzie już byłem samodzielnym kierownikiem.

Filmy pochodziły z jednego źródła – z Centrali Wynajmu Filmów. Wszystko było scentralizowane. Wydarzenia, premiery, spotkania autorskie organizował Miejski Zarząd Kin do spółki z dystrybutorem, czyli wspomnianą CWF. Kino zazwyczaj było gospodarzem tych imprez, a nie organizatorem.

Raz w miesiącu przygotowywaliśmy program. W pracy nad repertuarem zawsze chodziło o jedno: żeby wilk był syty i owca cała. Wilk – czyli wytyczne partyjno-propagandowe, które głosiły, że w repertuarze musiało znaleźć się co najmniej 50% filmów polskich i tych z bratnich krajów demokracji ludowej; a owca – to drugie 50 % repertuaru, który budowały produkcje z krajów kapitalistycznych. Te, które zdecydowanie bardziej i częściej chcieli oglądać widzowie.

Widzowie niechętnie oglądali filmy z krajów socjalistycznych. Kasowe najczęściej były tytuły amerykańskie, francuskie, włoskie. Jeśli w programie mieliśmy jeden film zachodni i dwa wschodnie, to widzów na seansie zachodnim z reguły było dwu lub trzykrotnie więcej niż na tym „naszym”. W konsekwencji można się było nimi podzielić: wtedy frekwencja na filmach polskich, radzieckich i innych tzw. KDL-ach (Krajach Demokracji Ludowej) mogła lekko przewyższać tę z filmów amerykańskich!

Oczywiście nie zawsze było to możliwe, dlatego podejmowane były określone działania zwiększające frekwencję. Trzeba było zapraszać szkoły, przedszkola, rzadziej zakłady pracy, organizować specjalne projekcje z pogadankami. Zresztą autentyczną popularnością cieszyło się wiele polskich filmów, ekranizacje lektur szkolnych, m.in. „Hubal”, „W pustyni i w puszczy”, potem „Noce i dnie”, wcześniej „Popioły”, „Faraon”, jeszcze wcześniej „Krzyżacy” – ale wtedy byłem właśnie takim „organizowanym” młodocianym widzem.

Były jeszcze akcje odgórnie organizowane, takie jak Dni Filmu Radzieckiego czy Festiwal Filmów Polskich. Odbywały się we wszystkich kinach w całej Polsce. W ciągu 2 – 3 tygodni na ekranach pojawiało się 8 – 10 filmów, z czego 2 – 3 tytuły były ważne, wybitne. Wtedy filmy z krajów bloku socjalistycznego były kupowane na wieczność (bez czasowych ograniczeń licencyjnych), dlatego wciąż można było wyświetlać stare tytuły, które widzowie chcieli zawsze oglądać, takie jak „Lecą żurawie”, „Los człowieka” czy „Anna Karenina”.

AM: Jaka była szansa na obejrzenie głośnych filmów zachodnich w tamtych czasach?

MK: Dużym wydarzeniem były Konfrontacje Filmowe, które na ogół odbywały się na przełomie zimy i wiosny. Najpierw w Warszawie, potem w Łodzi, a później w innych polskich miastach. Można było obejrzeć najlepsze filmy z repertuaru światowego, często niepokazywane w normalnym obiegu. Tak zobaczyłem „Mechaniczną pomarańczę” i „Wielkie żarcie”. W ramach Konfrontacji filmy pokazywano w oryginalnych kopiach. Potem, jeśli nawet tytuł trafiał na ekrany, podlegał cenzurze, skrótom, zmianom. W programie zawsze były też filmy z Krajów Demokracji Ludowej – węgierski, bułgarski, rosyjski. Zdarzało się, że zawodowi lektorzy – bo oni czytali wszystkie filmy, nie było robionych napisów – podczas czytania listy dialogowej np. filmu węgierskiego się gubili.

AM: Z kinem jest związany zawód – legenda. Czy może pamięta Pan jakiegoś szczególnego kinooperatora?

MK: W kinie „Studio” pracowałem razem z kinooperatorem Aleksandrem Niewdachem, wyznania prawosławnego. Poza pracą w kinie pełnił też funkcję niższego stopniem duchownego w łódzkiej cerkwi. Przy nim nauczyłem się jeść słoninę z cebulą. Jako zakąskę oczywiście.

Wszyscy kinooperatorzy się „znieczulali”. W różnych kinach było różnie, ale nie znam takiego, który by w pracy nie pił. Jeśli na zmianie było ich dwóch, to kierownik kina musiał pilnować, żeby się za bardzo nie spili i żeby projekcje się odbywały. Jeśli było ich trzech, to dwóch piło, a jeden pilnował projekcji, oczywiście rotacyjnie. W czasie mojej trzyletniej kadencji nigdy nie zdarzyła nam się wpadka.

AM: Bezpośrednio po pracy w kinie rozpoczął Pan pracę w Muzeum Historii Miasta Łodzi.

MK: W 1975 roku zostałem zaproszony do zespołu przez dra Antoniego Szrama, Miejskiego Konserwatora Zabytków, który tworzył Muzeum Miasta. Powstała w nim komórka zajmująca się historią polskiej kinematografii i Łodzi filmowej. To było moje zadanie. Interesowało nas wszystko: od plakatów i druków archiwalnych po zabytki techniki filmowej. Im starsze, tym ciekawsze.

W styczniu 1976 roku powstał Dział Kultury Filmowej, którego byłem kierownikiem. Wspólnie z kolegami – Anną Godlewską, nieco później Krystyną Zamysłowską, Tomaszem Komorowskim – szybko rozpoczęliśmy działania, żeby z tego działu wyodrębnić osobne muzeum.

AM: Po 10 latach powstało Muzeum Kinematografii w Łodzi, ulokowane w prawdziwym filmowym pałacu.

MK: Ten pałac był wytypowany na muzeum bardzo dawno temu. Typował go specjalista od animacji, docent Jerzy Kotowski, który opublikował referat na temat historii filmu w Łodzi i argumentował, że ten właśnie pałac – plan filmowy dla wielu realizacji – powinien być siedzibą Muzeum Kinematografii. Inną przesłanką za tą lokalizacją była bliskość szkoły filmowej. Zresztą można powiedzieć, że ojcem chrzestnym muzeum jest Antoni Szram, który był pierwszym dyrektorem muzeum, zaś matką chrzestną – szkoła filmowa, z której archiwum muzeum otrzymało kilkadziesiąt ważnych eksponatów: zabawek optycznych, techniki filmowej. Kolejną ważką postacią był prof. Władysław Jewsiewicki. Gromadził on materiały, z których część stanowi podwaliny naszych zbiorów. Później trafiło do nas emigracyjne archiwum Aleksandra Forda, archiwum Jana Rybkowskiego, pamiątki po Andrzeju Munku, czy Jerzym Toeplitzu i wiele innych.

Kiedy przenieśliśmy się do pałacu Karola Scheiblera, nasz zespół liczył już 10 osób, w tym obok pracowników merytorycznych także administracja, technicy. Budżet, jakim dysponowaliśmy, był mały, zawsze za mały. W 1986 roku pałac wymagał remontu konserwatorskiego i adaptacji do celów administracyjno-ekspozycyjnych. Nie było podłóg, ściany zaciekały, trzeba było zakładać nowy dach, pogłębiać podziemia. To wszystko robiliśmy sukcesywnie. Ostatnim etapem stała się przebudowa wozowni, w której od 2006 roku jest muzealne kino „Kinematograf”. W pewnym sensie to mój powrót do moich źródeł: jako szef Muzeum Kinematografii jestem poniekąd szefem kina, czyli nie ma ucieczki od bycia kiniarzem!

AM: Co Pan najlepiej pamięta z pierwszych lat działalności muzeum?

MK: Pierwsza wystawa, jaką zrealizowaliśmy w nowej siedzibie, to „Reymont – Ziemia obiecana – Wajda”. Andrzej Wajda, który przyjechał na jej otwarcie, to było największe nazwisko w polskim kinie. I przyszli ludzie żeby się z nim spotkać, ale też zobaczyć nowe raczkujące dopiero, ale z perspektywami, muzeum. W kolejnych latach organizowaliśmy wiele wystaw, imprez, spotkań autorskich. Nie mając własnej sali projekcyjnej nasze pomysły lokowaliśmy w miejskich kinach („Wisła”, „Przedwiośnie”, później współpracowaliśmy blisko z ŁDK-iem). Był taki czas, że robiliśmy zaledwie jedną – dwie wystawy rocznie – przeszkadzały nam przebudowa pałacu, brak środków. Ale dość szybko pojawił się zdrowy snobizm, ludzie ze świata kina sami zaczęli zabiegać o naszą uwagę, możliwość spotkania, pokazania się na wystawie albo w muzealnej publikacji.

Jedna z naszych wczesnych wystaw, poświęcona Wojciechowi Jerzemu Hasowi, dostała II nagrodę Ministra Kultury w konkursie na wydarzenie muzealne. To było ważne wyróżnienie, zwłaszcza że pierwsze w naszej karierze. Ekspozycje i sukcesy pomagały nie tylko poszerzać nasze zbiory, ale też budować tożsamość miejsca, instytucji.

AM: Czym jest dla Pana kino?

MK: Film jest najważniejszą ze sztuk – te słowa przypisuje się Leninowi a ja się z nim zgadzam, więc nie mam powodu zaprzeczać. Skoro całe życie (zawodowe i poniekąd emocjonalne) związałem z kinem, to te słowa są dla mnie ważne. Kino zaczęło się dla mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie. Rodzice nie mieli mnie z kim zostawiać, więc wychodząc do kina, zabierali mnie ze sobą. Miałem wówczas kilka lat. Nie wiem, co robiłem – pewnie oglądałem te filmy albo je przesypiałem, ale swojego pierwszego świadomie obejrzanego filmu nie pamiętam. Za to później nie oglądałem głupich filmów, a jeżeli już tak się zdarzyło, to się tego wstydziłem. Nigdy nie traktowałem filmu jako rozrywki, tylko jako sztukę. I to wysoką!