Wanda Mirowska
Filmoznawca. Absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego, polonistyki ze specjalizacją filmoznawczą. Pracowała w Państwowym Wydawnictwie Naukowym, była także kierownikiem artystycznym Kin Studyjnych, a także kierownikiem działu reklamy w Przedsiębiorstwie Dystrybucji Filmów w województwie łódzkim. Od ponad 30 lat wykładowca Państwowej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Prowadzi zajęcia z historii filmu, zwłaszcza dokumentalnego, oraz seminaria magisterskie na Wydziale Operatorskim, Fotografii, Realizacji Telewizyjnej i na Wydziale Animacji Filmowej.
Anna Michalska (Muzeum Kinematografii w Łodzi): Czym było dla Pani kino w dzieciństwie, wczesnej młodości? Pamięta Pani swoje pierwsze wyjątkowe projekcje, filmowe przeżycia?
Wanda Mirowska: W wieku kilkunastu lat chodziłam na filmy, ale to nie była żadna pasja. Znałam nazwiska poetów, pisarzy, piłkarzy, ale nie reżyserów. Po prostu nie interesowałam się kinem.
Kiedy zaczynałam studia – polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim – nadal nie miałam pojęcia o kinie. Na drugim roku pojawiły się specjalizacje i wybrałam filmoznawstwo u prof. Bolesława Lewickiego. To on zaraził nas kinem. Uczył nas historii i teorii filmu a także umożliwił nam rzecz niewyobrażalną – wstęp do szkoły filmowej. Tam chodziliśmy oglądać filmy. Do tej pory została mi przepustka do szkoły! W szkole mieliśmy też zajęcia z montażu. Oprócz oglądania filmów, rozkwitło moje (i moich koleżanek) życie towarzyskie, bo studenci szkoły, zwłaszcza Wydziału Operatorskiego, gdzie studiowało niewiele dziewczyn, chętnie robili nam zdjęcia na zaliczenia z fotografii.
Miałam zająć się literaturą, ale prof. Lewicki tak nas zafascynował kinem, że już z tym kinem zostałam.
AM: Słynie Pani z prowadzenia niezliczonych spotkań autorskich. Jakie były Pani początki?
WM: Jeszcze podczas studiów w ramach konfrontacji filmowych w kinie Polonia miałam zrobić prelekcję poprzedzającą główny seans. W pierwszym rzędzie siedzieli moi profesorowie: Lewicki, Toeplitz, Jackiewicz. Zaczęłam się trząść. Potem Lewicki mówił: – Bardzo ładnie opowiadałaś, ale dlaczego cały czas tańczyłaś twista? A ja byłam po prostu zdenerwowana moim występem.
AM: W latach 60. skończyła Pani studia. Pierwsza praca to?
WM: Po studiach wylądowałam w Wojewódzkim Zarządzie Kin, który początkowo mieścił się w barakach przy ul. Nowotki. Potem przy ul. Rysy na Stokach wybudowano nową siedzibę WZK, już z kinem.
W Łodzi w tym czasie już działały kina studyjne. Ich twórcą był Janusz Bujacz, a pierwszym łódzkim kinem studyjnym była „Adria”. Od początku istniała Krajowa Rada Kin Studyjnych. Jej przewodniczącą była Irena Nowakowska, później Bolesław Lewicki. Rada działała w Warszawie w ramach Naczelnego Zarządu Kinematografii.
Ja miałam tworzyć sieć kin studyjnych w województwie. To musiały być miasta, w których działały przynajmniej dwa kina: jedno mogło grać bieżący repertuar, premiery, a wtedy drugie mogło zostać kinem studyjnym. Pierwsze kina studyjne w województwie to były: „Robotnik” w Pabianicach, „Hutnik” w Piotrkowie Trybunalskim i „Piast” w Sieradzu.
Pierwsza nazwa kin studyjnych, która zresztą obowiązywała krótko, to Kina Dobrych Filmów.
Do moich zadań należało przygotowanie repertuaru i prelekcji, które wygłaszałam przed seansami. Dla kin, w których nie mogłam być, pisałam prelekcje. Nagrywano i puszczano przed seansami. Filmy były tylko w kilku kopiach, były niepokazywane w normalnych kinach (jak np. początkowo „Rejs”). Organizowałam i przeprowadzałam spotkania z twórcami filmowymi, realizatorami, aktorami. Na wszystkie te spotkania przychodziły tłumy.
Później organizowano dni studyjne w innych kinach województwa – w Łowiczu, Łęczycy, Tomaszowie (tam, gdzie było tylko jedno kino), w których pokazywaliśmy repertuar studyjny i odbywały się spotkania autorskie. Władze w tych miejscowościach były niesłychanie przychylne i instytucje kulturalne mocno się angażowały w organizację. Bardzo dużo spotkań przeprowadziłam w Łowiczu, gdzie było bardzo dobrze prowadzone kina, a poza tym w Łowiczu urodził się Daniel Olbrychski i władze miasta były zainteresowane takimi imprezami, jak dni studyjne. W „Piaście” w Sieradzu, w którym był duży hol, odbywały się wystawy fotosów.
AM: Wśród zapraszanych twórców były największe gwiazdy polskiego kina.
WM: Stanisław Mikulski, Janusz Gajos, Wiesław Gołas, Jan Machulski, Basia Brylska.
Dla artystów to była możliwość zarobienia – za role, z których słynęli, otrzymywali nieduże pieniądze, dlatego chętnie przyjmowali zaproszenia na wszystkie spotkania objazdowe i premiery.
Zawsze były przygotowane przyjęcia, ciastka, torty i inne niespodzianki.
W Sieradzu był kręcony film „Miasteczko” Juliana Dziedziny. Dla publiczności z tego miasta zorganizowano pokaz premierowy i spotkania autorskie. To było przeżycie! Na widowni byli ludzie, którzy się rozpoznawali na ekranie. Aktorzy nie uciekali, nie chowali się – każdy mógł sobie z nimi zrobić zdjęcie.
[print_gllr id=2631]
AM: Wśród zapraszanych gości byli także cudzoziemcy?
WM: Jeździło się nie tylko z polskimi ekipami. Do Łodzi przyjeżdżało najwięcej delegacji zagranicznych i to z najwyższej półki. Z ZSRR przyjeżdżały do nas największe gwiazdy. Gościliśmy m.in. Grigorija Kozincewa, Ludmiłę Sawieliewę (wielką jako Natasza w „Wojnie i pokoju”), Siergieja Bondarczuka, Irinę Skobcewą, Michaiła Bogina, który kręcił w Piotrkowie film „Zosia”.
W delegacji czeskiej była aktorka Dagmar Veskrnova, która po latach przyjechała z wizytą powtórnie, jako żona Vaclava Havla.
Przyjeżdżali na kilka dni, do zakładów pracy, oglądali fabryki włókiennicze, szkołę filmową, Wytwórnię Filmów Fabularnych (gdzie włoska delegacja była zachwycona, widząc robione prawdziwe dekoracje), jak był czas, to jeszcze i Oświatówkę i Se-ma-for.
Delegacja ze Wschodu zawsze robiła jeszcze zakupy. Kobiety szalały w Centralu! Ale również panowie kupowali kreacje dla swoich żon.
Miałam bardzo duży sentyment do aktorów radzieckich, z niektórymi wiele lat korespondowałam.
AM: W latach 70. zaczęła Pani organizować premiery filmowe i inne wydarzenia w łódzkich kinach.
WM: Najpierw zostałam kierownikiem artystycznym kin studyjnych, a potem Przedsiębiorstwa – Miejski i Wojewódzki Zarząd Kin się połączyły i powstało Okręgowe Przedsiębiorstwo Rozpowszechniania Filmów, gdzie byłam kierownikiem działu reklamy i imprez. W dziale pracowało kilku plastyków, przygotowujących oprawę graficzną i fotografów, robiących dokumentację wydarzeń.
Zajmowałam się wówczas organizowaniem premier w największych kinach w Łodzi: głównie w „Bałtyku”, „Polonii”, „Iwanowie”, czasem też we „Włókniarzu” i „Wiśle”. Wielkich premier było bardzo dużo. Przyjeżdżali na nie ludzie z całego świata. Nie było artysty, który by nie chciał wystąpić w kinie „Bałtyk”. Z drugiej strony publiczność przyjmowała ich znakomicie, nie można się było dostać do sali, wszystkie miejsca na schodach były zajęte.
AM: A później trafiła Pani do legendarnej PWSF.
WM: W styczniu 2015 roku będzie już 30 lat w szkole. Pracę w szkole proponował mi Henryk Kluba. Trwalo to ze 2 lata. Nie mogłam się zdecydować na rzucenie poprzedniej, bo lubiłam to, co robię. Zgodziłam się w końcu, na początku 1985 roku, na prowadzenie kina szkolnego. Pracowałam na cały etat w starej pracy i na pół etatu w szkole. Po roku stwierdziłam, że nie dam rady dłużej tak żyć. Zostałam w szkole. Zaczęłam wykładać przedmiot „Dystrybucja filmowa” na Wydziale Organizacji Produkcji. W 1989 roku chciałam zrezygnować z wykładania. Rynek się zmienił diametralnie, a ja znałam przedsiębiorstwa państwowe. Nie wiedziałam, jak wyglądają prywatne firmy dystrybucyjne. Sama musiałam się tego nauczyć. Wcześniej – w 1988 roku – reaktywowano Wydział Realizacji Telewizyjnej i tam zaczęłam prowadzić zajęcia z polskiego dokumentu filmowego, potem wybrane zagadnienia z teorii filmu. Później te same zajęcia prowadziłam na animacji. Najważniejszą sprawą jest bliski, normalny kontakt ze studentami – zawsze staram się go mieć. Z prowadzenia kina szkolnego zrezygnowałam kilka lat temu, bo to musi robić ktoś, kto też prowadzi spotkania, zadba o repertuar. Ja już nie miałam na to czasu.
AM: Bo zajmowała się Pani organizacją wielkich przeglądów.
WM: Na przełomie lat 80 i 90. współpracowałam przy organizacji ogromnych pokazów filmów studenckich na Zachodzie. Pamiętam zestaw retrospektywny przygotowany do Oberhausen, zaczynał się „Pierwszymi etiudami” Kazimierza Scheybala, a kończył filmem Mariusza Grzegorzka. Potem nas zaproszono do Stuttgartu, w którym naszą delegacje przyjęto po królewsku. Jechaliśmy – autokarem, starym trupem – gdzie między innymi byli: Wojciech Jerzy Has, Jerzy Kawalerowicz, Janusz Morgenstern, Feliks Falk, Kazimierz Kutz, Konstanty Lewkowicz, Henryk Kluba, Jerzy Wójcik, Witold Sobociński, Henryk Kuźniak. Ostatnie miejsca zajmowali skromni wówczas studenci, którzy dziś tworzą polskie kino. Udało mi się w jednym czasie zebrać na cały tydzień takich ludzi.
AM: Czym dla Pani jest kino?
WM: Czymś niesłychanie ważnym. Dzięki niemu poznałam wielu wspaniałych ludzi, twórców filmowych z całego świata, wzięłam udział w niezliczonych konferencjach. W domu mam do dziś ponad 2 tysiące filmów na VHS-ach.
Kino będzie żyło, dopóki odbywają się spotkania z twórcami; dopóki ludzie, młodzież, chce oglądać filmy; dopóki wciąż odbywają się festiwale, jak w Zwierzyńcu, gdzie podczas seansów brakuje miejsca nawet na trawie, a kolejka na film Andrzeja Jakimowskiego sięga do połowy ulicy.